Olenowela, odc. 26.
Z wizytą u państwa Oleskich, czyli raz nie zawsze...
To było sobotnie, wczesne popołudnie. Prawie niezauważenie wolniutkimi delikatnymi kroczkami zbliżała się do nas wiosna. Robiła to tak, jakby wstydziła się swojej obecności. Delikatnymi dotknięciami swoich stóp zieleniła gdzieniegdzie kępy traw. Pieszczotliwie dotykała palcami nabrzmiałych już od dawna gałęzi drzew i krzewów, pobudzając je do powolnego rozkwitu. Łagodnym uśmiechem dawała znać zimie, że i tak prędzej, czy później musi ona ustąpić, czy Jej się to podoba, czy nie. Takie są po prostu prawa natury.
Na naszym, znajomym, oleskim osiedlu panował radosny ruch. Mieszkańcy w pośpiechu porządkowali swoje podwórka i ogródki, zamiatali chodniki, pucowali wystawione po zimie na zewnątrz krzesełka, stoliki i letnie namioty. Gdzieniegdzie jeszcze tylko buchał z komina biały dym, który gryząc kąśliwie nozdrza i drapiąc gardła rozpełzał po okolicznych posesjach ostatnie wspomnienia zimy.
W domostwie państwa Oleskich panowała idealna cisza. Tym razem nie była ona spowodowana jednak nabożną radością z powodu nadejścia wiosny i końca zimnych dni. Powód był bardzo prozaiczny. Wczoraj pan Rosenberg obchodził hucznie swoje okrągłe urodziny. Pani Krystyna, jak przystało na dobrą gospodynię, przewidziała rozwój wydarzeń, w piątek zrobiła zakupy i jako tako zdążyła posprzątać mieszkanie. Po późnym powrocie od przyjaciół i krótkiej drzemce między godziną czwartą a siódmą wstała, zrobiła dzieciom śniadanie i zdrzemnęła się jeszcze godzinkę. Następnie powoli, tak aby nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów ugotowała obiad i zaczęła oglądać ulubiony serial.
Gorzej było z Janem. Z kamiennego snu zbudził go niesamowity hałas. Okazało się, że to gołąb, który właśnie założył sobie gniazdo w sąsiedztwie, spacerował sobie bezczelnie po parapecie tupiąc tak głośno, że panu Oleskiemu pękały bębenki w uszach. Gdybyśmy powiedzieli, że Jan zerwał się na równe nogi, to na pewno byłoby to kłamstwo. On po prostu czynił nadludzkie wysiłki, aby podnieść się z łóżka. W końcu usiadł, tępo patrząc przed siebie na hałasujące stworzenie. W uszach dzwoniły mu dzwony z wawelskiego zamku, skronie trzepotały jak rybie skrzela, a czubek głowy przewiercał ostry, dokuczliwy świderek. Jaś przechylił się na bok, położył skołataną głowę z powrotem na poduszce, która miłosiernie utuliła jego ból, podciągnął kołderkę aż po same dzwony w uszach i zasnął ponownie.
W tym samym czasie do Krystyny przyszła Gabrysia. - Cóż zrobić z tak "mile rozpoczętym dniem? - zapytała na wstępie. - Panowie są dzisiaj zneutralizowani, nie wtrącają się do niczego, mamy czas dla siebie.
- Zrobię Ci kawę i poślę Anię po lody. Posiedzimy sobie trochę, odpoczniemy. Tak też zrobiły. Po pewnym czasie na stole pachniała kawa, królował rozkoszny chłodek od lodów podanych w srebrzystych czarkach, a na ekranie telewizora - panie w czerwonych kostiumach z kąpielowo-ratowniczego serialu.
- Że nasi Herkulesowie tego nie widzą, oni się chyba zapłaczą. - zaczęła pani Oleska.
- Nawet mi nic nie mów - westchnęła Gabrysia. - Mój chłop wczoraj przekroczył nie tylko czterdziestkę, ale i barierę dźwięku. Leży teraz, bo fala uderzeniowa zwaliła go z nóg. Oni przecież zaczęli już po południu u was.
- Faktycznie, ciekawe, czy coś jeszcze zostawili? - myślała głośno Krystyna uchylając drzwiczek barku. - No popatrz prawie cały ajerkoniak, to przecież wspaniały dodatek do lodów.
- Ja tam wolę osobno - zaproponowała nieśmiało Gabrysia.
W tym samym czasie Jan powoli, aby nie oślepnąć od ostrego światła, próbował otworzyć prawą powiekę. Skrzela w skroniach pracowały jakby wolniej, a dzwony zamieniały się powoli w bliżej niezidentyfikowane szumy. Tylko ten nieznośny gołąb nadal tupał po parapecie. Jan miał ochotę odgonić go, ale dał spokój na samą myśl o tym, że przy odlatywaniu ptak będzie trzepotał skrzydłami. Tego by nikt nie wytrzymał w tak trudnym momencie życia.
- Pocieszające jest tylko to, że już potrafię podjąć świadomą decyzję - pomyślał Jan i znów przytulił się do podusi.
Na dole czarki po lodach świeciły pustką, a w butelce dawno świeciła się już rezerwa.
- Te nasze chłopy to jak dzieci. Żadnego z nich pożytku - perorowała zaciekle Gabrysia. - Jak wychodziłam, to jedyną oznaką, że Achim żyje, było jego sapanie przez sen. Jak go zbudziłam na chwilę, to nawet nie pamiętał, że jest w Polsce.
- O, tak, mój to nawet jeszcze nie wstał - wtórowała Jej Krystyna, rozkoszując się kolejnym łykiem jajcoka. - Wczoraj jak wrócił, to miał jeszcze ochotę na drinka... czekaj, czekaj, gdzie on zostawił tę butelkę...
- Innym razem już bym odmówiła, ale jak oni tak postępują, to czemu my, kobiety mamy sobie odmawiać. Do domu przecież nie mam daleko - usprawiedliwiała się głośno Gabrysia.
Jan otworzył oczy. Gołąb na parapecie mu już nie przeszkadzał. Z dołu dochodziły go odgłosy rozmowy.
- No, teraz trzeba doprowadzić się szybko do porządku - powiedział do siebie idąc do łazienki. Szybki zimny prysznic, ząbki, maszynka do golenia. Spojrzenie w lustro nie było zbyt przyjemne, ale jednak dłuższy sen zrobił swoje. Gdy schodził już na dół, do drzwi zadzwonił pan Rosenberg.
- Janie, ratuj! - to były jego pierwsze słowa...
- Mam tam jeszcze małe co nieco odpowiedział pocieszająco pan Oleski wchodząc z półżywym, aczkolwiek zawsze mile widzianym gościem do pokoju. Jeden rzut na stolik przekonał go, że jednak bardzo się mylił.
- No co się tak patrzycie... - skomentowała ich miny pani Krystyna. - W końcu kobiety opuszczone w ten sposób muszą się jakoś zająć same sobą...
* * *
Zapadał wieczór. Jan i Krystyna siedzieli w kuchni.
- Jasiu, wiosna przyszła, a ty nawet jej nie zauważyłeś - zaczęła rozmowę Krystyna.
- Zauważyłem, gołębie przyleciały - odpowiedział bezwiednie Jan i zaczął się śmiać. - Krysiu, w końcu raz to nie zawsze...
EGO (OGP 54 / maj 2003)
GÓRA
|