Olenowela, odc. 28.
Z wizytą u państwa Oleskich, czyli przecież są wakacje
To było sobotnie popołudnie. Nasi
bohaterowie tym razem miło spędzali
czas nad jeziorem w uroczym, aczkolwiek
mało znanym i rzadko uczęszczanym
zakątku Polski. W cichej, małej, naturalnej
zatoczce, nad brzegiem której pobliskie
drzewa zwieszały jak parasol swoje
liściaste konary, stał na kotwicy dość
duży jacht. Na brzegu, na rozłożonych
turystycznych krzesełkach siedzieli dwaj
dorośli mężczyźni. Obok nich spoczy-
wały na wbitych w trawiaste nadbrzeże,
rozwidlonych jak proce podpórkach dwa
długie wędziska. Z tyłu na mniejszych,
rybackich krzesełkach siedziało cztero-
osobowe grono małych i średnich"
kibiców. Na lewo, na zawietrznej,
zasłonięty od jeziora kępami trzciny i ta-
taraku stały rozbite dwa duże beczkowe
namioty, przed którymi przy małym
stoliku siedziały na krzesełkach dwie
panie pijąc kawę i stawiając pasjansa.
Między drzewami rozwieszona była
linka, na której suszyło się pranie.
U brzegu, w zanurzonej w wodzie
wielkiej, metalowej siatce trzepotał się
mały okonek. Po jeziorze pływały czubate
perkozy, które raz po raz dawały nurka
w poszukiwaniu kolacji.
Słońce powoli chyliło się ku
zachodowi, wiatr uspokajał się i powoli
zaczynała się wieczorna flauta. W oddali
rozległ się dźwięk dzwonu.
- Ocho! - dzwonią na nieszpory, to już za
chwilę zaczną brać nasze rybki - powiedział ni do siebie, ni do przyjaciela pan
Oleski.
- Tak, tak - potwierdził pan Rosenberg - za
chwilę się zacznie. Ostatnia to pora, aby
w spokoju łyknąć co nieco...
- Tak, tak drogi Achimku, byle nie za
mocno - odparł pan Jan nalewając trunek
do małych turystycznych kieliszków.
Obaj panowie pokrzepieni nieco pustymi
kaloriami z wielką energią i uwagą zaczęli
obserwować leniwie kołyszące się na
wodzie spławiki.
- Fater, fater, tylko nie łapcie leszczy, bo mi
się ości potem śnią po nocach - prosił
błagalnie mały Erwin.
- Co ty! Nasi tatusiowie wczoraj obiecali,
że złapią taakiego karpia! - powiedział
z przekonaniem mały Piotruś. Ania i Na-
talka siedząc na uboczu tylko czasami
obserwowały ojców łowiących ryby. Były
po prostu zbyt zajęte sobą. Poza tym
wakacje na odludziu, gdzie nie było
młodych chłopców wodzących za nimi
wzrokiem i tych, za którymi mogłyby one
wodzić, wydawały im się trochę nie-
ciekawe. Dlatego też z werwą, ale cicho,
aby nie płoszyć ryb, oplotkowywały
swoje koleżanki.
Panie przy stoliku były nad wyraz zadowolone z tego popołudnia.
- Gabrysiu! Jak ja się cieszę, że dzisiaj nie
musimy spać na jej przeklętej, huśtającej
się łajbie, słuchać komend naszych
mężów, którzy mianowali się kadrą
oficerską i zastanawiać się, jak ugotować
jedzenie na kawałku wolnej przestrzeni,
którą jacyś idioci nazwali kambuzem.
Przy każdym zwrocie wszystko mi spada
do tej dziury, którą nazywają zęzą. Potem
wszyscy są głodni i źli, a ja im stale
tłumaczę, że w czasie obiadu mają nie
robić zwrotów przez sztag. Wtedy będą
najedzeni.
- Masz rację Krystyno, ja też mam tego
dosyć, ale ci powiem, że te wakacje mi się
podobają. Robię co chcę, nie widzę
betonu, smrodzących aut, ludzie tutaj są
biedni, ale nie biegają jak wariaci za każdą
złotówką, czy euro. Popatrz na te drzewa,
krzaki i rośliny. To wszystko jest takie
naturalne. Najbliższy jacht jest przycu-
mowany dwieście metrów od nas, a wo-
kół ani żywego ducha. Tylko słychać te
dzwony, których dźwięk niesie wiatr nad
wodą... - rozmarzyła się pani Rosenberg.
Obie panie tęsknie się zasłuchały.
Nie trwały w tym stanie zbyt
długo, gdyż z brzegu rozległy się
przytłumione, ale radosne krzyki mal-
ców. To Jan złapał prawie trzydziesto-
centymetrową płoć, a po chwili Achim
ciągnął dorodnego leszczy ka. Za moment
trafił się ponowny dublecik. Rozocho-
cony tym pan Rosenberg stwierdził, że
teraz spróbuje złapać na przynętę
powierzchniową. Jan, który był raczej
umiarkowanym tradycjonalistą i mini-
malistą, zmienił tylko przynętę z bułki na
apetycznego i tłuściutkiego robaczka.
Wszyscy czekali na efekt. Nawet większe
i mniejsze panie z zaciekawieniem co
chwilę spoglądały na poczynania mężów.
Wtem !!! Achim jak oszalały
zaciął wędzisko i osłupiał. Żyłka niena-
turalnie poderwała się do góry i jakaś
niewidzialna siła zaczęła miotać nim na
wszystkie strony.
- Latająca ryba! - wrzasnęły maluchy.
- Upiór!!! - wrzasnęły dziewczęce
podlotki.
- Ki diabeł?! - krzyknął cicho pan
Rosenberg.
- Nie diabeł, tylko perkoz - odpowiedziała
spokojnie Gabrysia.
- No cóż, zachciało mi się zmienić
przynętę... - podsumował swoje poczyna-
nia Achim próbując powoli ściągnąć na
żyłce oszalałego ze strachu ptaka.
- Janie! Pomóż! - krzyknął.
- Poczekaj, mam właśnie znowu branie,
ciągnij powoli, to zdążę. - Po chwili Jan wyciągnął ładnego okonia
i pomógł przyjacielowi wyswobodzić
półżywego perkoza.
- Dobrze, że wam nie narobił w podzięce
na głowy... - skwitowała całą sytuację
Krystyna.
- Dziewczyny, nie dokuczać żywicielom
rodzin, tylko szykować patelnie! Achim!
Zmieniaj przynętę na zwykłą! Rzucimy
jeszcze jeden raz! zakomenderował Jan.
- Ahoy! - odparł ze śmiechem Joachim.
- Ahoy! - zawtórowała Gabrysia i Krystyna.
***
Słońce dyskretnie i cichutko
schowało się za horyzontem. Nastał
ciepły i przytulny lipcowy wieczór.
Jedynie komary wyruszyły na żer i do-
kuczały zgromadzonym przy stole wa-
kacyjnym żeglarzom. Uczta była obfita,
gdyż panowie powiększyli swój łup
o dwa spore okonie. Oprócz tego na grilu
delikatnie smażyła się smakowita kar-
kóweczka, a żeglarskie gardła chłodziło
piwo schłodzone w lodówce z nowego
BMW pana Rosenberga. Dzieci, które
zjadły trochę wcześniej, zawinięte w śpi-
wory grały w jednym z namiotów w euro-
biznes. Podano drugą porcję ryby. Na
tacce, którą wręczono Achimowi ,był
spory kawałek rybki, na której spoczy-
wała spora, ciężka szekla.
- To po to, aby ci jedzenie nie odfrunęło
z talerza - powiedziała ze śmiechem
Krystyna.
- A jak będziesz dalej łowił na po-
wierzchni, to będziesz jadł tylko kur-
czaki... - zawtórowała rozbawiona
Gabrysia.
Noc śmiała się do wszystkich, bo przecież
są wakacje...
EGO (OGP 56/57 / lato 2003)
GÓRA
|